piątek, 31 października 2014

Wróciliśmy

Jak to zazwyczaj bywa, dłużej się na coś czeka, niż to później trwa...

O wyjeździe do Warszawy myślałam dużo i długo. Długo też się do niego szykowałam. Siebie i dzieci. Dziś to już wspomnienie. Wydawało się, że tyle dni tam spędzimy, że się Warszawą nasycę, niestety, jak zawsze, chciałoby się być tam dłużej.

Pogoda pierwszego dnia nas nie rozpieszczała i nieźle nas wywiało, gdy szukałyśmy Pałacu Ślubów na Starym Mieście. Zastanawiałam się, czy w ogóle zdążymy na ceremonię. Udało się. Nawet trafiliśmy na dobry ślub, choć nikogo z gości nie znaliśmy. A ślub był brata mojego. Brata, o którym od dziecka marzyłam i którego poznałam w wieku 17 lat. Jak to mawiają, lepiej późno niż wcale. Dziś mam super brata i świetną bratową. A moje dzieci mają ekstra ciocię i wujka. Brakuje mi ich na co dzień. Szkoda, że dzieli nas tyle kilometrów... Leoś nawet stał się gwiazdą ślubnego obiadu robiąc konkurencję Młodej Parze :) Miło było, gdy wszyscy go chwalili, że taki spokojny, pogodny, że do każdego rączki wyciąga... Nat zaś znalazł kolegę i zniknął, co chwilę przynosząc "arcydzieła" wykonane pod okiem pań animatorek. Trochę ciężko uczestniczyć w takich oficjalnych uroczystościach z dwójką małych dzieci, ale daliśmy radę. Cieszę się, że nasza obecność sprawiła radość G. i A., że mogliśmy towarzyszyć im w tak ważnym dla nich wydarzeniu. Oby szczęście ich nigdy nie opuszczało.

Leon z Warszawy przywiózł do domu pierwszego zęba. Odkrycia dokonaliśmy po powrocie ze ślubu i obiadu :) 25 października będziemy pamiętać podwójnie. Nie spodziewałam się tego zęba. Nat zęby dostał w wieku 8 miesięcy. Leon ma 5,5. Nie było jęczenia, gorączek. Dziecko było spokojne, uśmiechnięte. Zuch jeden. Teraz idzie chyba drugi ząbek, bo widać zgrubienie na dziąśle. Do tego syn mój młodszy zaczął wyrywać mi jedzenie. Wyszarpywać dosłownie. Skórka od chleba sprawia, że aż cały się trzęsie. Boję się trochę mu ją dawać, bo mimo, iż bardzo chce, to nie umie jej połknąć nie dławiąc się przy tym. Jak za mocno ją rozmoczy, trzeba mu zabrać. Wyrwał mi gruszkę z ręki i przyssał się, niczym glonojad do szyby w akwarium. Wyglądał komicznie. Banan podobną euforię u niego wywołał. Pierwsze koty za płoty można powiedzieć. Dziecko się przekonało do  jedzenia. Dopiero nie chciał buzi otwierać na widok łyżeczki, teraz krzyczy na mnie, gdy za wolno go karmię. Dumna jestem, no... :) Na brzuchu też buszuje coraz bardziej. Kręci się, dupsko do góry podnosi, macha kończynami kombinując, jakby tu dotrzeć do celu. Dziś chyba za wszelką cenę, chciał spaść z łóżka...

Nataniel w Warszawie też się cały trząsł...Ale z wrażenia, że idzie do Smyka ;) W samym Smyku myślałam, że wyjdzie sam z siebie. Chciał każdą zabawkę, którą tylko zobaczył. Zdecydować się nie mógł. A jak w końcu dokonał wyboru, nie pozwolił dziadkowi zanieść siatki do dziadka samochodu, tylko kazał do naszego. I to koniecznie na podłogę pod jego fotelikiem...Tak żeby nikt mu nie ukradł :) Sklep zabawkowy to był główny cel jego podróży.

Pamiętam to uczucie, kiedy sama byłam mała, i wchodziłam do wielkich sklepów zabawkowych w Warszawie. Pamiętam lalki, wózki dla lalek, o których tak marzyłam, misie. Dla dziecka to cały świat, cała radość.

Dziś już nie kupno zabawek, a dziecięce ubranka sprawiają mi największą zakupową radość. No obkupiłam te  moje dzieci, obkupiłam...Trzeba było korzystać z okazji. Ikeę też tradycyjnie odwiedziłam, i oczywiście wyjść z podziwu nie mogłam, jak oni tam aranżują tak małe powierzchnie, że wszystko się mieści :)

Oprócz celów zakupowych, wizyta w Warszawie miała cele rodzinne, czyli spotkania ze wspomnianym już wujciem i ciocią, spotkanie z dziadkami(moimi) i zacieśnianie więzi moich dzieci z dziadkiem (ich), ale o tym w kolejnych postach...

P.S. Super jest, gdy jadąc od kilku godzin w samochodzie, właściwie już pod koniec podroży, zadzwoni tapicer, że kanapa jest do odebrania, najlepiej natychmiast, bo on miejsca nie ma...

poniedziałek, 20 października 2014

Coraz bliżej...

Zbliżamy się wielkimi krokami do wyjazdu do Warszawy. Kiedy nie ma się dzieci, łatwo jest sobie taki wyjazd zaplanować, zorganizować. Z dziećmi już nic nie jest takie proste. Najgorsze jest chyba zaplanowanie tego, co należy zabrać. No i zmieszczenie tego w torbach, a później upchnięcie w samochodzie.

Nataniel jest już na tyle duży, że jakoś się w samochodzie zajmie. A to  bajkę obejrzy, a to za okno popatrzy, to pogada trochę. A Leo? Leo będzie wymagał stałej uwagi, zabawiania. I już mi słabo, jak o tym myślę. Będę chyba modły jakieś wznosić ku niebiosom, by dziecko moje ukochane w samochodzie jak najdłużej spało. Pamiętam, jak Nataniel urządził nam koncert podczas swojej pierwszej wyprawy do stolicy. Darł się przez równą godzinę. W końcu znaleźliśmy miejsce, by się zatrzymać, bo innego wyjścia nie było. Kiedy tylko Marcin zjechał z drogi Nat uciął sobie drzemkę... Wróciliśmy na trasę :) Marzy mi się spokojna droga, gapienie się przez okno i rozmyślanie o niebieskich migdałach. Może się uda? Kiedy jechaliśmy w wakacje nad morze, Leoś postanowił spać całą drogę. Być może i tym razem okaże się dla nas łaskawy... Druga spawa, która spędza mi sen z powiek przed wyjazdem to zdrowie. Zdrowie dzieci. Już raz Nat dostał gorączkę wieczorem przed samym wyjazdem. Przeraża mnie to, że "coś" może się przypałętać nawet w ostatniej chwili. Więc obserwuję te moje bąble małe. Nataniel wstał dziś znów z czerwonym okiem. Ostatnio miał epizod z jęczmieniem. Chyba sytuacja się powtarza. Trzeba będzie odwiedzić aptekę, bo podobno maści bez recepty są dostępne. Smarować go mogę, oby tylko nic nie bolało... Jak się ma dzieci, to się wszystkie życzenia "zdrowia" zaczyna naprawdę doceniać...

Dla mnie wyjazd do Warszawy, oprócz wiadomego celu spotkania się z bliskimi, to okazja do pobuszowania w sklepach. Oglądam więc strony internetowe różnych sieci i szału dostaję. Kolekcje dziecięce podobają mi się do tego stopnia, że nie umiem wybrać, co tak naprawdę najbardziej chcę. Już widzę, jak się opamiętać nie będę mogła :D Swoją drogą zakupy ubranek dziecięcych wprawiają mnie w doskonały nastrój. Cieszę się, gdy niosę do domu coś dla moich chłopców. Zupełnie odwrotnie sprawa się ma w chwili, gdy kupić mam coś dla siebie. Po ostatnich zakupach, na których szukałam dla siebie butów i bluzki, wróciłam wypompowana. Zmęczyłam się i psychicznie i fizycznie. Pewnie dlatego, że większość ubrań szyte jest na szprychy. A mi ze szprychy to już nic nie zostało. No wspomnienie może... I tak sobie obiecuję, że może w końcu przestanę jeść te przeklęte słodycze... Tylko jak, jak czekolada wedlowska Karmelowa jest taka pyszna? I gapi się na mnie z tego papierka no... Gapi i mówi do tego, że co tam taki kawałeczek, że od następnego dnia można rzucić słodycze...Kilka lat już tak do mnie przemawiają te parszywe czekoladki...

Wynieśli nam z domu kanapę i fotel. Nie, nie złodzieje. Tapicer. Kanapa nasza była w opłakanym stanie. Nie wiem co mnie podkusiło kiedyś, by kupić kanapę z poduszkami jako oparcie. Niewiedza chyba. Brak doświadczenia. Z poduszek zrobiły się flaki, do tego puszczały im szwy. Nawet reklamację na to składaliśmy i nam miły pan o godzinie 21 zakładał nową tapicerkę. Ale ileż można? Marcin wpadł na pomysł, że za pieniądze z becikowego, zrobimy porządek z łóżkiem... No fajnie.. Ale wiecie ile ja bym ciuchów i zabawek mogła kupić za becikowe? ;) No ale jak mus to mus. Teraz w dużym pokoju mamy echo, a gości przyjmowaliśmy przy kuchennym stole, bo tyłka nie ma gdzie posadzić. Jednak cieszy mnie powolna zmiana wizerunku dużego pokoju. Marcin przemalował go na biało. Teraz odnowiona kanapa przyjedzie. Marzy mi się duża szafa na wymiar i zmiana mebli na białe. Do tego dywan i ubranie okna. Być może za dwa lata pokój będzie w końcu "jakiś" ;)

P.S. Wiem, że się nie zostawia na końcu linijki pojedynczych literek typu "w", "i" itp, ale jak wyjustuję tekst i potem przeniosę takie "w" do linijki niżej, to mi się tekst rozjeżdża. Jest na to jakiś sposób?

czwartek, 16 października 2014

Przytulaczek

Ilu rodziców, tyle pomysłów na wychowanie dzieci. Pal licho, jak każdy wychowuje tylko swoje dzieci, gorzej, jak stara się mówić innym, jak mają to robić.

Nie noś, nie bujaj, nie usypiaj, zostaw żeby się wypłakało, nie śpij z dzieckiem...Któż tego nie słyszał choć raz?

Leon potrafi zasnąć sam. Jeśli nie uśnie przy ostatnim karmieniu na noc, można go ogłożyć do łóżeczka. Pokręci się, czesem postęka. Da mu się smoka, pocałuje w główkę, ułoży na boczek i oczy się zamkną. Ten typ tak ma.

Nataniel tak nie miał. Nataniel by spać potrzebował mamusi. Najpierw w formie cyca, później, po wielkich bojach, w formie przytulanki. Kiedy podrósł przyszedł czas na czytanie książeczki przed snem. Wielu rodziców czyta do snu swoim pociechom. Wielu też uważa, że po przeczytanej bajce należy wyjść z pokoju dziecka, tak, by ono samo zasnęło. Ja wychodziłam dopiero, gdy wtulony we mnie syn odpłynął w krainę snów.


Bywały momenty, gdy w trakcie rozmów z bliższymi lub dalszymi znajomymi czułam się niemal jak trędowata. Nosi, przytula, pozwala spać w swoim łóżku, kładzie się przy dziecku, by te zasnęło... No jak tak można? No przyzwyczai się przecież!

A ja uwielbiam to wtulone we mnie małe ciałko. Zapach włosów. Oddech. Do dziś Nataniel zasypia z mamą lub tatą. Odkąd jest Leon, wieczorne czytanie w większości wypadków przejął tata. Ale i mi się zdarzy wolna chwila na usypianie starszaka. I co z tego, że się przyzwyczaił? Właściwie to całe szczęście, bo to praktycznie jedyny moment, gdy do dziecka mojego można się przytulić. Tak na dłużej. Można go głaskać. Wpatrywać się w niego... W ciągu dnia jest zabiegany, ma swoje sprawy, milion pomysłów. Nie przyjdzie się przytulać. No może czasem da się przytulić tak w tempie błyskawicy. Czasem muszę go sobie sama złapać i "wyprzytulać na siłę" :) Gdy był malutki był noszony, tulony, bujany...był przyzwyczajony...i jakoś dziś tego nie potrzebuje. Jedyne co nam zostało to usypianie...a niedługo i tego zabraknie. Aż ciężko mi sobie wyobrazić, jak to będzie, gdy już synka swojego nie będę mogła przytulać. Leżeć z nim i odpowiadać na tysiąc pytań, które akurat przyjdą mu do głowy.


I gdzieś mam te wszystkie rady, czego to z dzieckiem nie powinno się robić.

Mam takie wrażenie, że w sumie biedne trochę są te wszystkie dzieci, których nie można nosić. Te, które nie wiedzą, jak zasypia się w ramionach rodzica. Te które nie znają wieczorów w łóżku z mamą i tatą. W końcu te, które w płaczu zostawione są same sobie.


Swego czasu mieszkałyśmy z mamą w jednopokojowym mieszkaniu. Miałam tam swoje łóżko. Półkotapczan, z którego można było rozłożyć biurko i z pomocą koca zrobić sobie domek :) Półkotapczan był chyba nieco krzywy, bo zdarzało mi się z niego spadać, więc mama podstawiała mi krzesło...albo fotel...nie pamiętam dokładnie. Pamiętam natomiast, jak uwielbiałam czas, kiedy mama pozwalała mi spać w jej łóżku. Odwracałyśmy się plecami do siebie, ale tak by się ze sobą stykać i zasypiałyśmy. I było mi wtedy tak cudownie, tak beztrosko... Myślę, że moje dzieci czują się podobnie. I jak długo będą potrzebowały naszej bliskości, tak długo ją będą dostawały... Tak samo jak ja, gdy byłam mała...

środa, 15 października 2014

Miłości nie będzie ;)

Złapała mnie ta cholera-choroba i odpuścić jakoś nie chce. Choć jest lepiej, głos mi wrócił i porozumiewać się ze światem już mogę. A jak to w powiedzeniu "Zamienił stryjek siekierkę na kijek" dostałam kaszlu... i to takiego, co przez dwie noce skutecznie uniemożliwiał mi zaśniecie. Mimo najszczerszych chęci nie mogłam zasnąć przed 1 w nocy tak mnie dusiło. Tabletek i syropów zażyłam już pełno. Co z tego, jak przy karmieniu piersią można niewiele stosować... a przede wszystkim nie można tego, co najbardziej mi pomaga :( Cud, że Leon się nie budził, gdy ja kaszlałam po nocach w najlepsze. Oczywiście nie muszę chyba mówić, jak bardzo bałam się/ boję, żeby jego nie zarazić... Wczoraj zaliczyliśmy wizytę u lekarza. W sumie wizyta była moja, ale zaciągnęłam małego ze sobą na przegląd. U mnie cudów żadnych nie odkryto, w sumie mam barć to co i tak sama sobie już wzięłam. Na szczęście u Lelutka nic poza małym katarkiem nie widać. Gardło zdrowe, uszy zdrowe, oskrzela czyste. I niech tak zostanie...

12 października Leo skończył 5 miesięcy. Czasowstrzymywacz chcę! Trzymam go na rękach i patrzę w lustro. Duży. Długi. Buzia inna. Włosów nie ma prawie, choć miał. Zgubił nawet swój czarny czubeczek, który tak fajnie można było postawić. Zaczepia wszystkich, śmieje się, zagarnia zabawki, ciągnie za firanki, uwielbia "głaskać" psa, przepada za starszym bratem, zasypia w chuście noszony przez babcię. Ciężko go utrzymać leżącego na plecach, bo zaraz fika na brzuszek. Odpycha się nóżkami i próbuje pełzać. Nawet w nocy się nieco poprawił. Ale budzik w dupce to ma na 6 rano nastawiony ostatnio ;)


5 miesięcy życia poza brzuchem Leon uczcił zjedzeniem kleiku ryżowego. Choć słowo "zjedzenie" jest swego rodzaju nadużyciem. Coś do brzucha wpadło, ale może była to 1-2 łyżeczki. Nauka jedzenia nie jest łatwa. Drugiego dnia nie było lepiej. Jemu dopóki Leo nie zacznie marudzić. Jak widzę jego niezadowolenie, kończymy imprezę i czort udaje się na cyc :)



Ostatnio mnie naszło na ugotowanie i pomrożenie mu potraw...no dobra warzyw, bo wielka mi to potrawa. Zrobiłam je na parze i przetarłam przez sitko. Pomieszałam, poupychałam i podpisałam w pojemniczkach. Dumna z siebie byłam. Nataniel był "słoiczkowym" dzieckiem, a tym razem chciałam spróbować sama gotować. Uzbrojona jestem przecież, w książki z przepisami dla dzieci.




No i jak w przepisie, zrobiłam synowi najmłodszemu "Mleczną marcheweczkę" modyfikując ją jedynie o brak ziemniaka w składzie, który zamierzałam dać później. Myślę sobie, ale ekstra, będzie wcinał... i na myśleniu się skończyło. Szału nie było. Krzywił się jakby cytrynę dostał, jakby pytał co ja mu najlepszego zrobiłam...minimalna ilość wylądowała w brzuchu. Kolejne podejście do marchewki, było już bez przepisu i wymyślania. Dolałam więcej wody i może z 3 łyżeczki zostały zjedzone. Miny jak dnia poprzedniego. Miłości nie ma. Ale odruchu wymiotnego już też nie było. Do przepisu wrócimy za jakiś czas, niech się Młody nauczy w ogóle jeść. Jutro marchewka z ziemniaczkiem... Zobaczymy jak nam pójdzie :)


Od kilku dni w prognozie pogody słyszę, jak to w całej Polsce piękna jesień zagościła, jak cieplutko... i zazdrość we mnie się budzi, bo u nas szaro, buro i ponuro. Zimno. Ciemno. I teraz pewnie powiedzą, że idzie do Polski ochłodzenie i wszędzie spadnie temperatura, będzie padał deszcz i wiał wiatr. Reklamację składam. U nas nie było nawet ocieplenia, takiego ze słońcem, niebieskim niebem i mieniącymi się w słońcu kolorowymi drzewami.

Przez chorobowe osłabienie nie miałam sił na sprzątanie w domu. Efekt jest taki, że wielka góra prasowania patrzy na mnie i mnie straszy... :(

czwartek, 9 października 2014

Milczenie jest złotem


Zaniemówiłam... i to niestety nie z wrażenia. Przypałętał się jakiś bezczelny wirus. Zadomowił się u  mnie i wyjść nie chce. Rozgościł się w nosie i krtani, z jednej strony mnie zatkał, a z drugiej obłaskawił złotem. Niestety tym z powiedzenia "Mowa jest srebrem, a milczenie złotem."

Obudziłam się rano i już wiedziałam. Już to przechodziłam... Próba wydania z siebie jakiegokolwiek dźwięku potwierdziła moje najgorsze obawy. Nie mówię! Nic! No dobra... szeptem coś tam powiem. Nat jeszcze to zrozumiał. Mama jest chora, nie może mówić. Ale co pomyślał Leon, jak matka tylko jakieś dziwne miny do niego robi i coś tam szepce niezrozumiale?

Powtarzam sobie, że to minie. Najgorsze pierwsze dwa dni. Potem może pojawią się samogłoski i jakieś pierwsze wyrazy. Trzeba dużo pić, nawilżać gardło i liczyć do 10 w myślach za każdym razem gdy Nat mnie zawoła po coś, gdy będę w kuchni. Liczyć w myślach, gdy będzie skakał z łózka na fotel, a ja nie zwrócę mu uwagi. Liczyć w myślach, gdy będzie krzyczał, a ja nie będę mogła go uciszyć. Liczyć w myślach, gdy Marcin poprosi, żebym mu przeczytała coś na głos w książce. Liczyć, gdy Leo  będzie chciał się bawić i będzie mnie zagadywał. O tak, Leo dziś ma zdecydowanie większy repertuar wydawanych dźwięków niż ja.

I patrzę na synów mych, czy oby się ode mnie paskudztwem nie zarazili. Czy Nat ma tylko "zwykły" katar, czy idzie ku gorszemu? Czy Leo nie załapie świństwa? Latam za tymi maluchami moimi. Jednemu każe ciągle smarkać. Drugiemu gruszkę w nos wpycham w celu wybadania sytuacji. Zakraplam i czyszczę te nosy małe. Nasłuchuję chrząknięć, kichnięć, kaszlnięć... No dobra, ja mogę zaniemówić, tylko oby dzieci oszczędziło... A dopiero co, zapytana, jak tam u nas, cieszyłam się, że wszyscy zdrowi :(

...nawet pokrzyczeć nie ma jak, no...

A jak wirus nie będzie chciał sobie pójść, to poszczuję go Leonem. A mój Leon to groźny jest, że hej!


poniedziałek, 6 października 2014

Moja Warszawa

Są takie miejsca, które nosi się zawsze w sercu. Dla mnie jednym z takich miejsc jest Warszawa. Ja wiem, że to miasto jedni kochają, a drudzy nienawidzą.

Chciałabym powiedzieć "Moja Warszawa", ale czy ona jest faktycznie moja? A czy oby na pewno jest mi obca?

Warszawa... zawsze mi się robi ciepło na sercu, gdy wymawiam jej nazwę. Warszawa... to moje wspomnienia, moje dzieciństwo, moja utracona miłość, tęsknota...

"Warszawa" tak mam wpisane w dowodzie osobistym w rubryce "miejsce urodzenia". To dwa lata, pierwsze lata mojego życia. Życia, którego nie pamiętam. Pamiętam jednak, jak zawsze czekałam, aż nadejdzie chwila, kiedy przyjedzie po mnie tata i zabierze mnie do Warszawy. Do siebie, do babci, do dziadka... Pamiętam dużą, czarną torbę do której pakowała mama moje ubrania na wyjazd. Pamiętam, jak pakowałam ubranka mojej lalki. A potem przyjeżdżał tata, za którym tak tęskniłam. Zabierał mnie, dużą czarną torbę, moją lalkę i szliśmy na pociąg. Nie raz jakaś pani zwracała tacie uwagę, jak on to biedne dziecko niesie, że dziecka pod pachą się nie nosi...a to nie dziecko było, to lalka moja :) Pamiętam schody w pociągu, po których bałam się wchodzić i pisk pociągowych hamulców. Pamiętam, że tak bardzo, jak chciałam jechać do Warszawy, tak też nie chciałam zostawić mamy. Mimo, że cieszyłam się, że będę teraz z tatą, babcią i dziadkiem, to łza w oku kręciła się, że mamy jednak nie będzie. Próbowałam tę łzę w sobie tłumić... nie zawsze się udawało. Po kilku godzinach nocnej jazdy pociągiem, zazwyczaj rano, pociąg zatrzymywał się na stacji Warszawa Centralna. I wysiadaliśmy. Ja, mój tata, czarna torba i lalka. Najpierw schodził tata z rzeczami, a potem ściągał mnie z tych okropnych, pociągowych schodów. Jeszcze tylko ruchowe schody i można było oddychać Warszawą.

W Warszawie witała mnie babcia i dziadek. Babcia zawsze od drzwi mówiła "Ależ ty chuda jesteś! Mama ci jeść nie daje?" Czarna torba z ubraniami lądowała w kącie za wersalką w dużym pokoju. Na obiad był wielki talerz zupy. Najczęściej mojego ukochanego rosołu, z którego na drugi dzień była pomidorówka, i to taka, jakiej nigdzie indziej nie jadłam. Do kolacji na stole stawał zawsze spodeczek z grzybkami w occie, jakich nigdzie w sklepie się nie znajdzie. Herbata w szklance w metalowym koszyczku... tak inny miała smak...

Babcia z dziadkiem pracowali w wojsku. Często babcia zabierała mnie ze sobą do pracy. Była maszynistką. Cały dzień pisała na maszynie pisma. Nie patrzyła na klawisze, pisała przez kalkę, a pomyłki zamazywała korektorem, jeśli już się zdarzyły. W połowie dnia babcia dzwoniła do dziadka, który pracował kilka pięter wyżej i zaraz spotykaliśmy się wszyscy w bufecie. Nie pamiętam jak jeździliśmy do pracy, ani drogi powrotnej. Nie wiem, czy jeździliśmy razem z dziadkiem, czy nie. Ale pamiętam przystanek tramwajowy. Pamiętam, jak w sekretariacie dostawałam zeszyty, ołówki, kredki i siedziałam z babcią w pokoju, godzinami coś sobie rysując i pisząc. Na koniec dnia babcia robiła taką śmieszną plombę na drzwiach i szłyśmy do domu.


Zimą tata zabierał mnie na sanki. Zjeżdżaliśmy z jakiejś wielkiej góry. Nie pamiętam gdzie to było. Czasem sanki ciągnął samochodem. Pozwalał mi też prowadzić swojego "malucha" sadzając mnie na kolanach. Dziś byłoby to nie do pomyślenia, tym bardziej, że było to na mniej uczęszczanych uliczkach Warszawy. Tata był policjantem i czasem zabierał mnie na strzelnicę. Pokazał jak trzymać broń i strzelać. Zbierałam łuski po nabojach i do dziś pamiętam ich zapach.


Moja Warszawa to bazarki na które zabierała mnie babcia. To księgarnia, sklepik z cukierkami w którego drzwiach wisiała wielka kotara, a w środku tak pięknie pachniało. To opowieści babci o każdym mijanym pomniku. Boże, jak ja się wtedy denerwowałam, że babcia mi tak wszystko tłumaczy. Dziś wiem, że ona chciała, bym znała lepiej Warszawę. Wtedy ja nie chciałam, by inni słyszeli, że z Warszawy nie jestem. To wielkie sklepy z zabawkami. Takich sklepów nie było w moim mieście. To basen, w którym uczyłam się pływać. To podwórko przed blokiem babci i plac zabaw przedszkola, na który wchodziliśmy przez płot kiedy już przedszkole zamykano. Moja Warszawa to "bazy" w krzakach, trzepak i kot, którego przyniosłam dziadkom ze sterty suchych liści. Pamiętam, jak babcia nad wanną z kota wyczesywała pchły. Kot, a raczej kotka, była z nimi 11 lat. Babcia z dziadkiem mieli za Warszawą działkę, stała na niej taka mieszkalna przyczepa. Po działce chodziły jaszczurki, a za płotem rosły jeżyny.

Kawałek placu zabaw należącego do przedszkola. Tu gdzie widać biały blok były krzaki, w których bawiliśmy się za dnia. Wieczorami bawili się tam pijacy ;) Na równej dziś trawie, kiedyś stały dwie huśtawki, na których siedziało się do wieczora.

Działkę miał też ojciec. Mam wrażenie, że w Warszawie każdy ma lub chce mieć działkę. Mniejszą lub większą. Ojciec miał większą. Nad rzeką. Jeździliśmy tam w weekendy. To były beztroskie dni spędzane całe na świeżym powietrzu. To kąpiele w rzecze i spacery po polach i lasach. Kiedyś popłynęliśmy wpław w dół rzeki. Rzeczy zostawiliśmy na brzegu. Babcia kolegi przyszła wołać go na obiad. Kiedy zobaczyła leżące ubrania i nikogo wokół, wybuchła afera, że wszyscy się potopili. Dzieci, mój ojciec...i pies, który z nami był. Na szczęście szybko się okazało, że jednak nikomu nic się nie stało.


Moja Warszawa to jazda samochodem o zmroku po wypełnionych po brzegi ulicach. To wjazd do tuneli, które tak mi się podobały. Im dłuższy tunel tym lepszy. To windy w wieżowcach i pawie pióro spod Belwederu, który pokazała mi babcia.

To w Warszawie powietrze jest inne. I nie chodzi mi o zanieczyszczenia. Tam po prostu moje serce inaczej bije...

...bo któregoś dnia skończyła się Moja Warszawa. Bo któregoś dnia tata po mnie nie przyjechał. Bo któregoś dnia ważniejsze stały się kłótnie, alimenty, przykre słowa. Na wiele lat odebrano mi Moją Warszawę.

Wiele łez upłynęło nim znowu pojawiłam się w Warszawie. Nim babcia z dziadkiem powitała mnie w progu i znów postawiła spodeczek z grzybkami i nim zjadłam talerz rosołu przy wspólnym stole z moim tatą... tatą z którym już nigdy więcej beztrosko nie szłam na spacer za rękę, z którym już nigdy więcej nie rozmawiałam tak swobodnie, bez lęku, bez obaw, co z tej rozmowy wyniknie za chwile.

Od prawie 5 lat raz w roku zabieram mojego syna i jedziemy do Mojej Warszawy. Zawsze "za rzadko" i na "za krótko". Bo ja mam takie marzenie, żeby do Warszawy pojechać na miesiąc. By wynająć jakieś mieszkanie i po prostu delektować się pobytem tam. Nie spieszyć się. Pokazać moim dzieciom stolicę. A najbardziej chciałabym, żeby moje dzieci wiedziały, że mają tam dziadka. Bez względu na to, jak bardzo ja mam zranione serce. Chcę, żeby wiedziały, pamiętały prababcię i pradziadka. By miały korzenie.

W Warszawie jest ktoś, kogo noszę w sercu od dawna. Kogo dorośli i ich wybory mi odebrali. Straciliśmy mnóstwo czasu. Nie potrafię tego wybaczyć, nie potrafię zrozumieć. W Warszawie, w wieku 17 lat poznałam swojego brata...

Pod koniec października mój bat bierze ślub. Ja nie wiem, czy on sam zdaje sobie sprawę z tego, ile dla mnie znaczy to, że on chce, bym była z nim w tym dniu...

W październiku znów moje serce będzie biło inaczej...

Trudne rozmowy z 5-latkiem



Nataniela od pewnego czasu nurtuje pewna sprawa, trudna sprawa, sprawa taka, że nie do końca wiem, jak z nim o tym rozmawiać. Nat odkrył, że istnieje coś takiego jak śmierć. Nat śmierci się wystraszył. Zanim odkrył śmierć, odkrył starzenie się.

Jakiś czas temu podczas zabawy Nataniel powiedział do babci „ stara babka jesteś!”. Babcia żartując sobie odpowiedziała mu, że on też kiedyś będzie starym dziadkiem. Lament nagle się w domu podniósł. Syn mój przybiegł do mnie z żalem wielkim, jakby mu babcia nie wiadomo co powiedziała, łzy jak grochy się polały. Pytam więc co się stało i słyszę:
Nat: A babcia powiedziała, że ja będę starym dziadkiem! A to nie prawda! Ja będę tylko Natanielem i tatą! Nie będę dziadkiem!
I bynajmniej nie chodziło o to, że Młody wnuków nie chce. Młody nie chce być stary!

Pamiętam czas, kiedy do mnie dotarło, że kiedyś się zestarzeję, a później umrę. Pamiętam, że bardzo się tego wystraszyłam i wieczorami o tym myślałam. Bałam się nawet komukolwiek powiedzieć o tym, że o tej śmierci myślę. Próbowałam odganiać myśli. Teraz to samo przeżywa mój syn…

Ciężko mi własnemu dziecku powiedzieć, że wszyscy się starzejemy i wszyscy umrzemy… on też. Najbardziej na świecie chciałabym, żeby dzieci moje zdrowym i długim życiem się cieszyły i sama myśl o tym, że przyjdą rzeczy nieuniknione sprawia, że truchleję. Ale Nat o śmierć pyta, chce wiedzieć. Ostatnio obudził się w nocy z gorączką i długo nie spał. Pilnował go tata, a ja z Leonem spałam w drugim pokoju. W pewnej chwili usłyszałam:
Nat: A gdzie się jest jak się umrze? Tata, a gdzie się jest? A z jaką mamą się wtedy jest?
Tata nie odpowiadał, bo chyba spał. Ale mnie za serce ścisnęło, szczególnie pytanie o to, z jaką się wtedy jest mamą. Wstałam i prawie ze łzami w oczach poszłam utulić to moje małe serduszko, które w środku nocy takie rozterki przeżywało. Przytuliłam go, pocałowałam i powiedziałam, że jak umieramy, to  po prostu nas nie ma, ale że on jeszcze nie umiera i nie musi się o to martwić. Zasnął…
Pytań o umieranie było jeszcze wiele. Czy można ze sobą zabrać zabawki? A jakie? A on nie chce umierać, bo będzie się tam nudził. A ile żyje ciało?

Jak oswoić śmierć 5 letniemu dziecku? Czy w ogóle jest to możliwe? Czy ja sama ją w sobie oswoiłam? Chyba nie. Jedynym sposobem jest niemyślenie o niej. Nie chce dziecku wymyślać historyjek, gdzie to on niby po śmierci nie pójdzie. Staram się mówić prawdę, że zasypiamy i już nas nie ma. Nat wie, że wtedy jest się na cmentarzu. Był z nami tam przecież. Wie, że leżą tam nasi bliscy, którzy umarli. Być może osobom głęboko wierzącym jest łatwiej wytłumaczyć śmierć opowiadając o niebie itp. Ale to trochę tak, jak mówić dziecku, że przyniósł je bocian… Marcin w końcu powiedział Natanielowi, że niektórzy ludzie wierzą, że po śmierci idzie się do nieba. Może jednak on będzie chciał w to wierzyć. Śmierci to nie oswoiło. Nat stwierdzi, że on zeskoczy z chmur… I na tym póki co stanęło. Niedługo Święto Zmarłych, znów powrócą myśli i pytania. A ja kompletnie nie mam pomysłu, co mu powiedzieć, by go nie wystraszyć…

czwartek, 2 października 2014

Zanim sroczka kaszkę ugotuje ;)



Czas leci nieubłaganie. Dzieci moje coraz większe, co z jednej strony cieszy, z drugiej zaś nieco smuci. Jeszcze chwila i wyfruną w świat za marzeniami.

Tymczasem Leon osiągnął wiek, w którym trwa spór: rozszerzać dietę czy nie? Z jednej strony krzyczą, żeby po 4 miesiącu wprowadzać nowe produkty, z drugiej zaś żeby czekać do 6 miesiąca. Stanowiska jednego nie ma w tej kwestii. Ile mam tyle opinii, ilu lekarzy, tyle zdań na ten temat. Ja postanowiłam stanąć po środku. Będziemy jeść nowe rzeczy jak Leon skończy 5 miesięcy. Czyli to już tuż, tuż…

…a jako, że czas pędzi (co już ustaliliśmy na wstępie) trzeba się na to wielkie wydarzenie przygotować odpowiednio.

Ja wiem, że mi się szafka prawie nie domyka od różnych talerzyków, miseczek i kubeczków. Przez 5 lat obecności w naszym życiu Nataniela, zdążyłam już niezłą kolekcję tego i owego nazbierać. No ale teraz jest Leon i przecież on MUSI mieć swoje. Musi, bo inaczej matka się udusi ;)

Przyniósł wczoraj kurier paczuszkę, a w niej cudeńka moje wypatrzone, wyszperane. Takie, co to nam maja zapewnić wygodny start w etap jedzenia. Przede wszystkim po doświadczeniach z moim Tadkiem Niejadkiem i jego wiecznie zimnymi posiłkami znalazłam rozwiązanie cud… ciepły talerzyk mO'mma. Proste rozwiązania są najlepsze, tylko ktoś musi na nie wpaść. Nie mogłam obok takiego wynalazku przejść obojętnie. I tak oto przybyła miseczka podzielona na dwie części, mniejszą i większą oraz z koreczkiem zamykającym "cudprzestrzeń" na gorącą wodę, którą wlewamy do dziurki, i która będzie nam grzała posiłek od spodu, zwiększając szansę na to, że dziecię zje ciepłe jedzonko. Rozmiar miseczki mnie zaskoczył. Na plus. Spodziewałam się, że będzie ona mniejsza, a przyznam, że jest całkiem spora i właściwie Tadek Niejadek może z niej także korzystać. Zresztą sam to stwierdził, jak ją zobaczył ;) Od spodu miseczka pokryta jest antypoślizgowym materiałem. Faktycznie jakoś strasznie nie jeździ po stole. Dodatkowo można zakupić do niej specjalną podkładkę jeszcze bardziej zwiększając jej przyczepność. Co istotne, miseczkę, w przeciwieństwie do wielu innych miseczek dla dzieci, można używać w mikrofali. Trzeba tylko pamiętać, by zostawić otwarty koreczek. Można także myć ją w zmywarce. Dla Leona idealna będzie na początek mniejsza, okrągła przegródka, gdzie zmieści się odpowiednia porcja zupek warzywnych czy kaszki.



Do pierwszych posiłków zamówiłam też łyżeczki. Postawiłam na firmę Brother Max i łyżeczki zmieniające kolor pod wpływem ciepła. W zestawie są dwie łyżeczki. Kolorów nie było do wyboru, ale pomarańczowo żółte będą nam pasowały do całościowego zestawu jedzeniowego ;) Jedyne moje „ale” póki co do łyżeczek jest takie, że mają krótką rączkę do trzymania. Zobaczymy jak będzie się ich używało w praktyce. Być może wcale nie będzie to ich minus.

Działają, sprawdziłam. Łyżeczka zanurzona w gorącej wodzie zmieniła barwę na żółtą. Dość szybko wraca do właściwego koloru.

Na posiłki, które nie wymagają jedzenia na ciepło, albo jeśli moje dziecko okaże się łasuchem (Boże dopomóż) zamówiłam miseczkę firmy Skip Hop. Pewnie każda mama ma taką swoją ulubioną firmę, w której produkty wierzy bezgranicznie. Dla mnie taką jest właśnie Skip Hop, której już różne rzeczy mieliśmy/mamy i mogę powiedzieć, że ją po prostu ubóstwiam. Za jakość, pomysłowość, wzornictwo… No właśnie… wzornictwo… a wzorów i kolorów jest tyle, że siedziałam chyba z godzinę i analizowałam i zdecydować się nie mogłam. W końcu postawiłam na małpkę. Miseczka jest standardowej wielkości (są jeszcze większe, dzielone na dwie części). Wykonana jest z grubego plastiku, co od razu rzuciło się w oczy, jak tylko jej dotknęłam ( no dobra, rzuciło się w rękę ;) ) Mam kilka miseczek, ale żadna nie jest tak gruba. Mam nadzieję, że grafika okaże się trwała i nie będzie schodziła w trakcie użytkowania. Małpka nasza może zażywać kąpieli w zmywarce, jednak na saunę do mikrofali udać się już nie może, o czym informuje nas napis na jej dnie. Produkt wg producenta nie zawiera bisphenol-u A, phthalate-u, ani PVC.



Do kompletu nabyliśmy śliniaczek, żeby nam się miło i czysto jadło. A z tym „czysto” to wiemy jak jest ;) Śliniaczek wykonany jest z poliestru. Możemy go prac w temperaturze 30 stopni. Jest miękki, przyjemny w dotyku i łatwo go będzie czyścić. Dobrym rozwiązaniem jest ukryte z tyłu etui. Za pomocą kilku ruchów wywijamy śliniak i mamy go „spakowanego”. Możemy wrzucić do torby jeśli jemy poza domem, i nic nam się nie ubrudzi. Z przodu kieszonka na okruszki… możemy małpkę naszą nakarmić ;) I tak naprawdę, czekamy tylko jeszcze na jedną nowość od Skip Hop, która powinna niedługo być na naszym rynku, a mianowicie termos na jedzenie. Oczywiście chcemy z małpką :)

Jeszcze chwila i powiemy sobie z Leonem SMACZNEGO KOLEGO!


środa, 1 października 2014

Butelka do zadań specjalnych



Prawie 5 lat temu urodził się Nataniel. Nie wiem czemu, ale byłam przekonana, że będę karmiła go butelką. Nawet nie zaprzątałam sobie głowy czytaniem o karmieniu piersią. Jak nimy moje „ogromne” piersi miałyby wykarmić dziecko? Toż to jakieś cuda na kiju musiałyby być. Pamiętam jak „karmiłam” swoje lalki butelką, które służyła mojej mamie do karmienia jeszcze mnie. Była duża, szklana i miała niebieską nakrętkę. Karmienie butelką miałam gdzieś zakorzenione w głowie. Nawet kupiłam dla Nataniela, zaraz po tym, jak dowiedziałam się, że urodzę syna, dwie piękne buteleczki koloru niebieskiego, z jakimiś stateczkami.

Zderzenie z rzeczywistością pokazało coś innego. Syn mój piersią był karmiony prawie dwa lata. Nie było łatwo. Całodniowe leżenie z niemowlakiem w łóżku dało mi się we znaki. Z jednej strony byłam zła na siebie, że nie umiem się uwolnić, że nie umiem podać mu butelki. Bałam się, że jak dam mleko modyfikowane, to potem piersi mi rozsadzi. Nie lubiłam ściągania mleka laktatorem. Dodatkowo z każdej strony słyszałam, że skoro mam mleko, to mam karmić. A nawet jak wydaje mi się, że nie mam, i dlatego mały ciągle na mnie wisi, to karmić mam tym bardziej. Z pewnością nie były to te wspaniałe chwile budujące bliskość z dzieckiem. Ale leżałam… i karmiłam… i wstawałam po sto razy w nocy… Butelki jakoś specjalnie Nataniel potem nie chciał. Mi się wydawało, że nie leci z nich tak jak powinno, więc i przestałam próbować mu ją podawać. Z drugiej strony miałam świadomość, że jednak to, że mogę go karmić piersią jest czymś ważnym, że moje mleko naprawdę jest dla niego najlepsze. Jednak mimo upływu lat, karmienia Nataniela nie umiem postrzegać, jako coś wspaniałego. Być może dlatego, że pokochał on tak bardzo „swojego” cacusia, że ciężko go było potem od niego odstawić.

Kiedy zaszłam w ciążę z Leonem, miałam już większe doświadczenie i  wizję tego, jak chciałabym, żeby było. Jak mieć dziecko i nie zwariować. Jak można sobie życie z niemowlakiem ułatwić. Nie wiedziałam, czy się uda, ale obiecałam sobie, że terrorowi karmienia piersią się tym razem nie dam. Chcę być szczęśliwa i mieć szczęśliwe dziecko.

Założenie było takie, że głównie Leo karmiony piersią będzie. Ale od czasu do czasu dostanie mleko z butli, choćby po to, żebym mogła odpocząć, wyjść gdzieś spokojnie, żeby ktoś mógł wyręczyć mnie na jakiś czas w opiece nad nim. Taka egoistka ze mnie, trudno… Wizja wystawiania piersi, a co z tym idzie połowy brzucha na mieście w celu nakarmienia ssaka mojego, który zgłodnieć może w każdej chwili też jakoś niespecjalnie mi się podobała. I tak sobie wymyśliłam, że zabierać będę termos z ciepłą wodą i w woreczku odmierzoną porcję mleka. W razie potrzeby zmieszam wszystko w sekundę i dziecię w spokoju, bez stresu nakarmię. Tak samo sprawa miała wyglądać w nocy. 

Lubię dziecięce gażety. Buteleczki, miseczki, książeczki, zabaweczki. Lubię szperać, wyszukiwać, kupować, coś co mi pomoże, ułatwi opiekę nad maluszkiem. Lubię ładne i praktyczne :)

Leo siedział sobie jeszcze spokojnie w brzuchu, kiedy dokonałam pierwszego zakupu z myślą o nim. Jakież było moje szczęście, kiedy natrafiłam na wynalazek firmy Pacificbaby, a mianowicie termobutelkę. To było dokładnie to czego szukałam/potrzebowałam do realizacji mojego planu spokojniejszego rodzicielstwa. Taki prosty wynalazek… termos z miarką w środku oraz ze smoczkiem. Przyznam szczerze, że dziś nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez tej butelki. Towarzyszy nam przy każdym wyjściu z domu. Nalewam ciepłej wody i przez kilka godzin mam świadomość, że w razie potrzeby ciepłe mleczko będzie na zawołanie.  Butelka ta ma jak dla mnie jedną wadę. Jej spód się rysuje mimo, jak w naszym wypadku, dość sporadycznego używania. Jednak jest na to rozwiązanie. Producent oferuje etui z neoprenu oraz silikonową podkładką chroniącą owy spód. Swoją drogą drobne rysy na spodzie butelki są niczym, w porównaniu z wygodą, jaką ona nam oferuje. Poza tym do butelki można dokupić uchwyty, gdy dziecko chce samo trzymać butelkę, ustniki no i odpowiednie smoczki :)



Mleka nie noszę oczywiście w woreczku, jak pierwotnie myślałam, a w pojemniku na mleko w proszku firmy Beaba. W rozkręcanym na części  pojemniczku zmieścimy 3 porcje mleka, herbatki czy czego tylko chcemy i co dziecku podajemy. Zabrać ze sobą możemy cały pojemnik lub tylko np. 1 jego część. U góry znajduje się praktyczny „dzióbek”, dzięki któremu proszek ląduje w butelce, a nie poza nią. Wszystko łatwo skręcić, rozkręcić, umyć. 

Zdecydowanie termobutelka i pojemnik na mleko należą do naszych hitów.