Złapała mnie ta cholera-choroba i odpuścić jakoś nie chce. Choć jest lepiej, głos mi wrócił i porozumiewać się ze światem już mogę. A jak to w powiedzeniu "Zamienił stryjek siekierkę na kijek" dostałam kaszlu... i to takiego, co przez dwie noce skutecznie uniemożliwiał mi zaśniecie. Mimo najszczerszych chęci nie mogłam zasnąć przed 1 w nocy tak mnie dusiło. Tabletek i syropów zażyłam już pełno. Co z tego, jak przy karmieniu piersią można niewiele stosować... a przede wszystkim nie można tego, co najbardziej mi pomaga :( Cud, że Leon się nie budził, gdy ja kaszlałam po nocach w najlepsze. Oczywiście nie muszę chyba mówić, jak bardzo bałam się/ boję, żeby jego nie zarazić... Wczoraj zaliczyliśmy wizytę u lekarza. W sumie wizyta była moja, ale zaciągnęłam małego ze sobą na przegląd. U mnie cudów żadnych nie odkryto, w sumie mam barć to co i tak sama sobie już wzięłam. Na szczęście u Lelutka nic poza małym katarkiem nie widać. Gardło zdrowe, uszy zdrowe, oskrzela czyste. I niech tak zostanie...
12 października Leo skończył 5 miesięcy. Czasowstrzymywacz chcę! Trzymam go na rękach i patrzę w lustro. Duży. Długi. Buzia inna. Włosów nie ma prawie, choć miał. Zgubił nawet swój czarny czubeczek, który tak fajnie można było postawić. Zaczepia wszystkich, śmieje się, zagarnia zabawki, ciągnie za firanki, uwielbia "głaskać" psa, przepada za starszym bratem, zasypia w chuście noszony przez babcię. Ciężko go utrzymać leżącego na plecach, bo zaraz fika na brzuszek. Odpycha się nóżkami i próbuje pełzać. Nawet w nocy się nieco poprawił. Ale budzik w dupce to ma na 6 rano nastawiony ostatnio ;)
5 miesięcy życia poza brzuchem Leon uczcił zjedzeniem kleiku ryżowego. Choć słowo "zjedzenie" jest swego rodzaju nadużyciem. Coś do brzucha wpadło, ale może była to 1-2 łyżeczki. Nauka jedzenia nie jest łatwa. Drugiego dnia nie było lepiej. Jemu dopóki Leo nie zacznie marudzić. Jak widzę jego niezadowolenie, kończymy imprezę i czort udaje się na cyc :)
Ostatnio mnie naszło na ugotowanie i pomrożenie mu potraw...no dobra warzyw, bo wielka mi to potrawa. Zrobiłam je na parze i przetarłam przez sitko. Pomieszałam, poupychałam i podpisałam w pojemniczkach. Dumna z siebie byłam. Nataniel był "słoiczkowym" dzieckiem, a tym razem chciałam spróbować sama gotować. Uzbrojona jestem przecież, w książki z przepisami dla dzieci.
Przez chorobowe osłabienie nie miałam sił na sprzątanie w domu. Efekt jest taki, że wielka góra prasowania patrzy na mnie i mnie straszy... :(
Oj, chyba też muszę porobić jedzonko i pomrozić albo zawekować. Karola dziś jadła samą dynię ze słoiczka i jakoś w miarę jej to szło, zobaczymy czy jutro będzie lepiej czy gorzej.
OdpowiedzUsuńA minki Leosia super :D
Słodziutki ten Twój Lelutek niejadek:) U nas nie było problemu z zajadaniem. Kiedy Karola widzi jedzonko woła: mniam, mniam;)!
OdpowiedzUsuńUradowana informuję, że dodałam wreszcie Twój blog do zakładek! No!
Zdrowia Kasieńko! Zdrowia!
Dziękuję bardzo w takim razie i cieszę się, że do nas zaglądasz.
UsuńMam ciągle cichą nadzieję, że Leon jednak jedzenie polubi. Codziennie jest o drobinę lepiej :) Ze zdrowiem już dużo lepiej... tfu tfu