poniedziałek, 29 września 2014

Jak chusta ratuje domowe porządki



Kiedy pojawia się w domu małe dziecko, cała uwaga rodzica skupiona jest na małym Bąblu, na tym, by nie płakał, by był zadowolony, by stymulować jego rozwój, by się najadł i spokojnie spał. Wszystko to powoduje, że naczynia w zlewie potrafią rosnąć, kurz na pólkach odkładać się warstwami, a na podłodze można się poślizgnąć.

Na początku, gdy Leon był malutki… no dobra, mniejszy niż teraz, spał dużo więcej, więc sprzątanie z kategorii „cichej” można było spokojnie przeprowadzić podczas jego drzemki. Cierpiało ewentualnie odkurzanie, które czekało na chwilę, gdy malucha przejmie tata.

Dziś Leon budzi się wcześniej i śpi znacznie mniej. Domaga się większej uwagi. Niestety porządki też się o uwagę dopominają. Bywają dni kiedy Leo zajmie się dłuższą chwilę samotną zabawą, bywają jednak takie, kiedy chce być z mamą. A w domu ogarnąć trzeba. Obiad też by się przydało zrobić.

Znaleźliśmy rozwiązanie. Nie straszne nam już porządki, gdy Leo nie śpi. Pakujemy się w chustę i robimy co trzeba. Odkurzamy, myjemy podłogę, ścieramy kurze, ładujemy zmywarkę, obieramy ziemniaki, robimy z zupy krem, a nawet galaretki na deser ostatnio szykowaliśmy. Młody „na rekach” więc zadowolony. Obserwuje co się dzieje, nudno nie jest, bo po domu chodzimy. Nie muszę się zastanawiać, co do niego mówić, bo opowiadam o tym, co akurat robię. Dobrze założona chusta odciąża kręgosłup, uwalnia ręce. Jest jeszcze jeden plus… kiedy zrobię wszystko w Leonem w chuście, przychodzi czas na jego drzemkę. A kiedy on śpi, ja mogę odpocząć też odpocząć :)
 

I zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie wpadłam na ten pomysł w czasie, kiedy Nataniel był mały. Chustę przecież mam jeszcze po nim ;)

Mamy jeszcze w domu nosidło. Niestety, albo stety, póki co wygrywa chusta, ponieważ w nosidle pasy naramienne zasłaniają Leonowi widoki. Liczę na to, że za jakiś czas Leon podrośnie i wtedy będziemy mogli zacząć spokojnie z niego korzystać.



A dziś pakujemy się na nockę do babci, ponieważ tatuś będzie w rozjazdach. Dobrze jest mieć babcię na miejscu. Babcię, która chętnie pomoże, która chce się zajmować wnukami, która na nas czeka zawsze z otwartymi ramionami :)


piątek, 26 września 2014

A kiedy nie śpię, to lubię się bawić :)

Leona mi zamienili. Nie wiem kto i nie wiem jak, ale coś musi być na rzeczy. Syn mój młodszy do czasu nim ukończył 4 miesiące spał ładnie w nocy. Oczywiście, jak to przystało na noworodka/niemowlaka budził się w nocy na jedzenie. Było to jednak takie karmienie przez sen trochę. Młody się kręcił, wstawałam, dostawał jeść i już kończył jedzenie "na śpiocha". W ostatnim czasie znajduję go w łóżeczku całkowicie rozbudzonego, wesołego, bawiącego się kołderką lub stukającego smoczkiem. Nocne karmienie zamiast się skracać, wydłuża się, co powoduje u mnie dosłownie szereg dolegliwości fizycznych. Drżą mi mięśnie, bolą plecy, biodro i noga... Matko jedyna, ta noga podczas karmienia bolała mnie jeszcze za czasów karmienia Nataniela. Taki prąd jakby mi ktoś w nogę puszczał. Prostuję ją, odginam, zginam i marzę o jednym... synu skończ już jeść! Najgorzej gdy spoglądam w dół i widzę te szeroko otwarte oczy... Normalnie czasem boję się zerknąć. Karmię się nadzieją, że może jednak już śpi... Nie wiem, czy to jakiś wpływ fazy księżyca, czy czar zły jakiś, ale o 3 w nocy jest najgorzej... Męczymy się tak do 4. No dobra, to ja się męczę, bo Leo wtedy nad wyraz uradowany. Skory nawet opowiadać co mu się śniło... tak myślę. Ja mam ochotę wtedy powiedzieć, co mogło mi się śnić, a już się nie przyśni. Powtarzam sobie jak mantrę w głowie, że przecież w końcu zaśnie, że to się skończy, że nadejdą spokojne nocki. Cierpliwości... o tak, tego trzeba mi najbardziej. I głębokich wdechów... I każdego wieczora, gdy odkładam go do łóżeczka, mam nadzieję, że tej nocy wróci mój ładnie śpiący Leon. Że to tylko takie małe nieporozumienie z tym wybudzaniem nocnym.




Dziś Leo zasypiał "na śpiewaka". Właściwie robi to już od jakiegoś czasu. Śpiewa mi kołysanki. Słowa i melodię ułożył sam. Brzmi ona mniej więcej tak 
"Eee-eee-eee
 Eee-eeee-eee"
Do tego jest mini układ taneczny. Zaangażowana jest łapa badacza (sondująca co znajduje się w okół niego, nad głową, za głową, przed głową) oraz wystrzałowa noga ( nie wiem, jak można zasypiać z uniesioną do góry nogą). W każdym razie sposób na śpiewaka bywa skuteczny, gdyż syn w krainie snów właśnie przebywa. No tak...matka mu nie śpiewa, to biedny sam sobie poradzić musi.

A skoro świt (dla mnie zawsze za wcześnie) zaczynamy nowy dzień. I budzą mnie znów szeroko otwarte oczy, uśmiechy, opowieści i łapki, które próbują mnie złapać i do paszczy wprost przyciągnąć. Kocham go... Cóż począć...Przecieram oczy, zbieram resztkę sił i zaczynamy się bawić. A zabawa to coś, co oprócz jedzenia Leon kocha najbardziej.



















Jedną z naszych ulubionych zabawek jest ażurowa piłeczka Oball. Chodziłam koło niej długo. Sama nie wiedziałam, czy mi się podoba, czy nie. Czy chcę ją dla Leona, czy nie. Aż mnie natchnęło, że nie tylko chcę, ale muszę ją kupić. I to już, natychmiast. I to się okazał strzał w dziesiątkę. Żadnej innej zabawki nie udawało się złapać Leośkowi tak dobrze, jak Oballa. Ktoś, kto ją wymyślił miał łeb ;) Leciuteńka ta piłeczka, dość miękka, łatwo ją porządnie umyć. Dziś już Leon chwyta ładnie. Oball służy mu do wtykania języka w dziurki i zachodzenia w głowę, czemu właściwie nie da się jej zjeść?! Doskonale można nim trzaskać w inne zabawki i machać tak, że w pewnym momencie leci przez pół pokoju :) Zdecydowanie jest to jedna z naszych lepszych zabawek i zawsze towarzyszy nam przy wyjściach z domu. Jeszcze trochę i będziemy mogli ją sobie turlać, rzucać a może nawet grać w kręgle?

A moja mama jak go (Oballa) zobaczyła, stwierdziła "No wiesz?! W życiu bym nie pomyślała, żeby to kupić i że to taka fajna zabawka będzie" :)

czwartek, 25 września 2014

Uwaga pies!




W naszym domu mieszka pies. Czasem bywa mylony z małym niedźwiedziem. Wspominałam o nim w pierwszym poście na blogu. Tata na macierzyńskim poprosił, aby napisać nieco o relacjach Boogie-Nat&Leo. A więc było tak…



      Pierwszy w naszym domu był On. Terier pszeniczny albo Irish Soft Coated Wheaten Terrier (teraz proszę powtórzyć to drugie bez podglądania napisu ;) ) imieniem Boogie-Woogie Całkiem Inny Piesek. To było takie nasze pierwsze „dziecko”, na które musieliśmy najpierw trochę poczekać, a potem pojechać aż za Warszawę. To było w kwietniu. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że oprócz psa pojawi się w naszym życiu ktoś jeszcze… właściwie to się bałam, że ten „ktoś jeszcze” to się może w ogóle nie pojawić. Pies był odskocznią od myślenia o dzieciach. Cała uwaga skupiła się na małej puchatej kulce, którą przywieźliśmy do domu. 


Po miesiącu okazało się, że kulka zostanie „starszym bratem” :)


Wtedy się zaczęło… Po co wam ten pies? Zje wam dziecko! Skoczy na dziecko! Ogólnie miał być jakiś Armagedon prawie. Jednak ja wierzyłam, że będzie dobrze. Musiało, bo przecież nie oddam psa z racji urodzenia się dziecka. 

Po 9 miesiącach bycia jedynakiem, przynieśliśmy do domu małe zawiniątko zwane Natanielem. Przywitał mnie pies wytęskniony, ogonem pomerdał i poszedł gdzieś się położyć… Nataniela nie zauważył! Pierwsze pół godziny chyba upłynęło mu w błogiej nieświadomości, że ktoś się do nas właśnie wprowadził. Szoku doznał, gdy wyjęłam „coś” z gondoli wózka. Olśniło go! Intruza musiał powąchać, na co też dostał zgodę. Nos mu w ucho wsadził, mlasnął językiem… ale nikogo nie pożarł. Poszedł spać dalej. Jako, że szczenięciem był w sumie wtedy jeszcze, to od samego Nataniela bardziej interesowały go miśki młodego, które lubił podkradać od czasu do czasu. Jeden królik stracił nawet życie. 

Dziecko moje rosło, pies mężniał ale do spięć nie dochodziło. Wyznaję jednak zasadę, że pies to zwierzę i w chwili zagrożenia może chcieć się bronić. Może ugryźć choć nie w zamiarze zrobienia krzywdy. Dlatego Nat uczony był od początku, że psa się nie zaczepia. Nie zostawał z nim sam, nie ciągnął go za uszy czy ogon. Głaskał pod nadzorem. Do dziś każdy żyje swoim życiem, tzn. pies pieskim a Nat dziecięcym. Boogie w ogóle spokojnym psem w domu jest i raczej nie wadzi nikomu. Zdarza mi się go nawet przez kilka godzin nie zauważyć, bo walnie się gdzieś i z nogami na ścianie śpi. 


Kiedy przynieśliśmy do domu Leona było właściwie podobnie. Szybciej się tylko Boogie zorientował, że nowe przybyło. Bardzo chciał maluszka polizać i nos przez szczebelki kołyski próbował wcisnąć. Pocieszył się, powąchał i tyle go Leon obchodzi. 

Czy warto decydować się na psa mając dziecko? Szczerze, gdybym wiedziała, że za chwilę urodzę syna nie zdecydowałabym się na psa, ale nie z obawy przed pogryzieniem, ale ze względu na obowiązki, jakie się z jego posiadaniem wiążą. Kiedy zostawałam sama z małym Natanielem, a Marcin gdzieś wyjeżdżał był problem z wyjściem z psem. Boogie jest dość duży i ciągnie na smyczy, więc spacery z nim i wózkiem nie wchodziły w grę. Mieszkamy w miejscu, gdzie nie ma dobrego terenu na wyjście z psem tak „na szybko”. Jednak dzięki temu, że Nat wychowuje się z psem nie boi się psów, wie, że nie wolno ich drażnić, nie reaguje też przesadną miłością i chęcią zduszenia każdego napotkanego psa. Oni po prostu żyją obok siebie. Mogłam uczyć syna przytulanie psa, tarmoszenia, wspólnych zabaw, ale wydaje mi się, że przy małym dziecku, lepiej jednak nauczyć dystansu i szacunku… tak dla bezpieczeństwa.


Ostatnio chyba jednak coś między Boogiem i Natanielem zaiskrzyło. Siedział w dużym pokoju i nagle strasznie się zaczął śmiać. Zapytany co mu tak wesoło, powiedział, że wystawiał do Boogiego rękę, a on mu „dawał piątkę”. Czasem też Boogie zjada mu kanapkę z kolacji, co niewątpliwie odbierane jest przez syna mego jako istne wybawienie :)





środa, 24 września 2014

Nasze czytanie



Znacie pana, który  nazywa się Eric Carle

Być może jednym to coś mówi, a innym zupełnie nic. W każdym razie to taki pan, który pisze i ilustruje książeczki dla dzieci. Ja też o nim nie słyszałam, dopóki nie znalazłam się na studiach podyplomowych z Edukacji wczesnoszkolnej i wychowanie przedszkolnego ;) Pewna pani przyniosła nam na zajęcia różne ciekawe według niej książeczki dla dzieci. Między innymi właśnie książeczkę Erica Carle. Nataniel miał wtedy około 2 lat, więc książeczki to było coś, co nas bardzo interesowało.

Zakochałam się. Poważnie... w Bardzo głodnej gąsienicy. Książeczka z grubymi stronami, więc dziecko ich nie pogniecie. Super historyjka o gąsieniczce, które przeobraża się w motyla. Ilustracje ciekawie wykonane, bez nadmiaru bodźców. W stronach dziurki, w treści oprócz przygody, cykl rozwoju motyla, dni tygodnia, kolory, potrawy. Musiałam ją mieć :)
A jak już ją zdobyłam, musiałam mieć kolejne. Nazbieraliśmy ich trochę. 

Od stóp do głów to książeczka, która zachęci dziecko do gimnastyki. Przynajmniej my robiliśmy tak, że ja czytałam tekst, a Nataniel wykonywał to co usłyszał, np. wyginał szyję w łuk jak żyrafa, czy prężył bary niczym groźny bizon. 


Czy chcesz być moim przyjacielem? zabiera nas w świat zwierząt, które poznajemy po… ogonach, bowiem to ogon widzimy najpierw, a dopiero na drugiej stronie całe zwierzę. Poznajemy ich kolory i cechy charakterystyczne, np. że lew ma żółto-brązowy ogon przypominający miotłę, złotą grzywę i ryczy :)

Moja pierwsza książeczka o liczbach to pozycja dla nieco starszych dzieci. Takich jak mniej więcej teraz Nat, czyli uczących się liczyć, gdzie dobieramy odpowiednią liczbę owoców do liczby kwadracików i liczby napisanej słownie. 

Moja pierwsza książeczka o słowach stworzona jest na podobnej zasadzie. Dobieramy obrazek do podpisu w języku polskim… i dodatkowo uczymy się angielskiego, bowiem mamy także słowo zapisane w tym języku.

Właśnie niedawno odkryłam, że książeczek Erica Carle jest jeszcze więcej. Cieszy mnie to, bo już wiem, co będę kupowała Leonowi.

A sam autor prowadzi nawet swojego bloga TU

wtorek, 23 września 2014

L4 dla matki

Matka nie ma czasu na chorowanie, wie to każdy, kto ma dzieci.

Pamiętam, że kiedy chodziłam do szkoły, szczególnie do liceum, choroba była swego rodzaju wybawieniem. Omijał mnie stres przed niezapowiedzianymi sprawdzianami, odpytywaniem, stres przed upokarzającymi tekstami nauczyciela, który myślał, że jest śmieszny, ale śmieszył chyba sam siebie. Choroba, poza małymi niedogodnościami, oznaczała spanie cały dzień, oglądanie telewizji lub siedzenie przy komputerze.

Dziś, mając dzieci, chorowanie to jeszcze większy stres. Stres przed tym, kto zajmie się dziećmi, czy ich nie zarażę, czy inni nie będą mnie winić, że muszą mnie wyręczać? Dziś choroba, to wyrzuty sumienia, gdy starszy syn chce, żeby z nim pograć w grę, a ja nie mam siły. Nie mam siły się z nim pobawić, nie mam siły poczytać przed snem. Młodszego nie mam siły ponosić, poprzytulać, potarmosić. Choroba, to taka wszechogarniająca niemoc.

I choćby nie wiem jak się bronić i chronić, czasem się jej nie uniknie. Dopadła mnie ostatnio cholera jedna. Bez ostrzeżenia żadnego. Nie chciała wypuścić z toalety. A potem przywiązała do łóżka, na koniec fundując w nocy ścisk w żołądku. Odebrała chęci do wszystkiego. Ale sobie poszła...mam nadzieję. Chyba, że szykuje dziś znów jakąś niespodziankę dla mnie.

Cieszyłam się, że oszczędziła dzieci... oj, jak się cieszyłam. Do czasu, jak o 2 w nocy usłyszałam "Tatusiu, boli mnie główka, tatusiu!" i jak okazało się, że Nat ma gorączkę. Obudził się biedny i nie spał do 5 rano. Chwała temu, kto wymyślił tablet, bajki i youtube. Na szczęście gorączka była jednodniowa, a w zasadzie jednonocna. Bo dziwnym trafem u nas choroby zaczynają się zazwyczaj w nocy. W nocy są biegunki, wymioty, gorączki...a większość, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znika zaraz o świcie... I niech znikają, przynajmniej te, które chcą czepiać się dzieci. Bo ja dużo zniosę sama, ale chorób dzieci boję się, jak ognia. Gorączka u dziecka powoduje u mnie to, że nie śpię i myślę o najgorszym. Kaszel kojarzy mi się od razu z zapaleniem płuc. Jedynie katar jakoś znoszę, ale tylko u Nataniela, bo on już z katarem sobie poradzić umie. No i na tyle duży jest, że można leki podawać. A Leon? Leon już zaliczył pobyt w szpitalu na zapalenie ucha. Choroba Leona przeraża mnie chyba najbardziej, bo jest najmniejszy więc boję się wszystkiego...

Mam nadzieję, że choroba się u nas nie zadomowiła, że sobie już poszła i szybko nie wróci. Bo syn mój do przedszkola chciał iść. Nowy piórnik miał, bo trend nowy w przedszkolu. Piórnik ma być rozkładany. Prosił tak bardzo...no co, odmówię mu? Z piórnikiem nie rozstawał się przez 3 dni. Spał z nim, nosił do babć, 100 razy dziennie pytał się "Fajny mam piórnik, prawda?" Nawet rysować mu się zachciało. A przecież on do rysowania to prawie jak do jedzenia... I portret powstał :)

Z serii "Jak cię widzą, tak cię piszą" MAMA :)

sobota, 20 września 2014

Tadek Niejadek



Mam w domu Tadka Niejadka. 

Śniadanie Tadka potrafi jeść ponad godzinę. I nie składa się ono z suto zastawionego stołu. To zaledwie jednak kromka chleba przekrojona na pół. I skórka z jednej strony jest odkrojona. Na kanapce Tadka Niejadka może być tylko wędlina. Czasem pod spód uda się przemycić żółty ser, czasem zje z pomidorem na wierzchu. Tadek jada też kanapkę z miodem, ewentualnie z nutellą też by zjadł. Obiad Tadka Niejadka również rozciąga się w czasie. Właściwie Tadek posiada umiejętność rozciągania czasu. Obiad trwa, trwa i trwa. Gdybym chciała, żeby cały obiad był ciepły, co najmniej pięć razy musiałabym go podgrzewać. A i to nie gwarantowałoby zjedzenia ciepłego posiłku. Tadek zdaje się nie odczuwać głodu, on nigdy  nic nie chce i nie musi (wg niego, bo ja uważam, że zjeść musi). Upomni się co najwyżej o słodycze. Ale niejadkiem był Tadek jeszcze zanim na dobre się w słodyczach rozsmakował. W zasadzie, to nie miał problemu z jedzeniem jedynie, gdy był karmiony piersią. Tadek  Niejadek podczas jedzenia modli się, medytuje, w hipnozę popada. Z pola widzenia Tadka najlepiej jest usunąć wszystko co się da, w innym przypadku zacznie się tym bawić. I kiedy myślę, że wszystkie rozpraszacze są poza jego zasięgiem, okazuje się, że on i tak sobie coś znajdzie. 

Do rozpaczy mnie Tadek Niejadek potrafi doprowadzić. Cierpliwość mnie opuszcza i ręce opadają. Płakać mi się chce. Pomysłu mi brak. Co zrobić by Tadek Jadł? Prośba, groźba… niewiele dają. Tadek mieli w buzi bez końca. Żywiłby się najchętniej Tadziu mój pierogami, spaghetti, makaronem ze szpinakiem (takim z przedszkola, bo mój zawsze okazuje się „nie takim”) i „zupą rosołową” oraz kotletem rybnym. Nie wiem skąd czerpie on siłę do wariowania cały dzień. Do biegania, do skakania. Kolacja z reguły wygląda podobnie do śniadania. Może ciut szybciej znika, ale szału nie ma. Za każdym razem w porach posiłku słychać u nas te same słowa : jedz, ugryź to, gryź, połykaj, popij, o czym znowu myślisz?, zimne będziesz miał!, zjadłeś?, na co czekasz? nie będziesz jadł słodyczy!, słyszałeś? czym ty się teraz zajmujesz? Tadzio tego nie lubi, tego nie będzie jadł, Tadzio zje tylko kotlecik… Tadzio doprowadza do szału… nie tylko mnie, lecz każdego, kto ma okazję widzieć, jak on je. Babcia Ania powiedziała podobno ostatnio, że woli w kamieniołomach pracować, niż Tadzia karmić.

Jest jeden sposób, by Tadek Niejadek zjadł. Zjadł szybko i ciepłe. Nakarmić go. Wtedy w buzi mu nie rośnie, nie mieli przez godzinę, nie bawi się, nie stęka nie jęczy. Tadzio Wtedy je.

Tadzio ma na imię Nataniel i zaraz skończy 5 lat. Nie chcę go karmić. Tadzio chodzi do przedszkola. Śniadanie nie trwa tam godzinę, podobnie obiad. Pani mówi, że coś tam je. Może faktycznie między dziećmi jest trochę inny. Tadzio podobno je „czysto”, potrafi posłużyć się łyżką czy widelcem. Tadzio potrafi… tylko mu się nie chce :(

A najgorsze jest to, że jak byłam mała to byłam taka sama. Pamiętam jak karmiła mnie mama. Nie pamiętam by krzyczała. Pamiętam, że była cierpliwa. Tylko łyżkę mi jakoś tak głęboko wpychała, żeby więcej za jednym razem zjeść. Dziś doceniam tę cierpliwość mojej mamy. Ja takiej nie mam. Albo za dużo wymagam od syna… Sama nie wiem. Marzą mi się posiłki bez nerwów, w miłej atmosferze, z samodzielnie jedzącymi dziećmi… Oj te marzenia